Róg Afryki już dłuższy czas chodził mi po głowie. Wiedziałem, że chcę zobaczyć Dżibuti oraz korzystając z biletów milowych zobaczyć też Burundi, którego nie widziałem jeszcze w Afryce Wschodniej. Kupiłem więc bilet WAW-JIB i powrót BJM-WAW Ethiopianem za mile i zastanawiałem się co dalej. 10 dni to sporo czasu na te dwa małe kraje, więc zacząłem zgłębiać Somaliland i Somalię. Nawiązałem kontakt z Visit Horn of Africa i miałem ochotę zobaczyć w Somalii coś więcej niż Mogadiszu. Koszty jednak dla samotnego podróżnika są zbyt duże na to, co ten kraj oferuje. Nie szkoda mi wydać kasę na świetną atrakcję, ale wydać grubą kasę na to by zobaczyć przylądek, gdzie jest faktyczny róg Afryki, a w rzeczywistości tylko kawałek plaży to trochę bez sensu.
Zdecydowałem się więc na fajną opcję 4h w Mogadiszu, w sam raz by wypić espresso ?. Taka opcja kosztuje dla podróżnika solo 400$. Druga opcja to zostać na noc – program ten sam, dodatkowo tylko nocleg, bo rano zabierają tylko na lotnisko. Cena 800$. Trochę niepotrzebny wydatek.
Dni wybrałem, trzeba było rozejrzeć się za biletem. Gdy pytałem na grupie warszawskiej o dopłaty do biletu z Mogadiszu, odezwał się do mnie @kamo375 z pytaniem czy faktycznie lecę do Mogadiszu. Po twierdzącej odpowiedzi zapytał czy może lecieć ze mną. Dobrze mieć towarzystwo, więc od razu się zgodziłem.
Czas szukać fixerów. W Dżibuti dla mnie obowiązkowe było zobaczenie jezior Abbe i Assal. Polecany przewodnik Daniel podaje dość spore ceny (solo 700$, dwójka po 450$, trójka po 350$) za 2 dni. Sporo, ale co zrobić. Dżibuti to drogi kraj, a nad Lac Abbe jednak trzeba mieć porządne 4x4 i jechać 3h off roadem od asfaltu. Decydujemy się.
Somaliland – są różne relacje. Ponoć podróżnikom dodają żołnierza defaultowo. Oprócz rysunków naskalnych w Laas Geel (6 km od drogi głównej), chcieliśmy zobaczyć Berberę i Shaikh. Samochód z kierowcą i żołnierzem 500$ na dwa dni za 2 osoby, załatwiane przez hotel Oriental w Hergeisie. Dla solo travellera mówili, że 350$. Nie wiem dlaczego różnica, bo nocleg i jedzenie nie było wliczone. Przełknęliśmy.
Burundi – planowałem zwiedzać bez przewodnika, choć koniecznie chciałem zobaczyć drummersów z Gishora oraz wioskę Pigmejów. Bez przewodnika ciężko tam się dostać i zsynchronizować. Rozmawiając z Burundi Guides na FB, zapytaliśmy też o opcję DR Kongo i goryle w Kahuzi-Biega. Okazało się, że są skorzy do negocjacji – 2200$ za dwie osoby na 4 dni, wszystko wliczone, łącznie z permitami na goryle. Potem tak to liczyliśmy sami to w sumie dużo na nas nie zarobili – 400$ sam permit, 100$ wiza DR Kongo, ponad 100$ terenówka od granicy do parku i z powrotem, to już ponad połowa tej kwoty.
Finalnie trasa wyszła bardzo ambitna i ciekawa w przeżycia. Już słyszę te głosy: „Ale frajerzy, tyle kasy wydali, to nie są podróżnicy. Prawdziwi podróżnicy jeżdżą po najtańszym budżecie” ?. Prawda niestety jest taka, że jak chce się zobaczyć te miejsca to nie ma innego wyjścia. Dla mnie kompletnie bez sensu jest jechać np. do Dżibuti i nie widzieć jezior. Zaczynamy ?Do Addis dolatywaliśmy oddzielne z powodu różnej dostępności biletów za mile. Samolot kamo był opóźniony, więc skorzystałem z jego *G i wszedłem do saloniku. Na miejscu niespodzianka, usłyszał nas @jacek96 i we trójkę spędziliśmy trochę czasu. Ja leciałem przez VIE, szybko i składnie, a kamo przez IST i CAI. Spotykamy się ponownie w ADD i odwiedzamy salonik. Do Dżibuti lecimy w Q400 - nie ma zbyt wielu pasażerów.
Pomimo załatwionej online e-visa (12$) na lotnisku i tak chcieli LOI (Letter of Invitation). Dostaliśmy je od przewodnika, więc nie było problemu by pokazać. W kantorze wymieniają tylko dolary w setkach. Z lotniska można wydostać się tylko taksówką za 20$. Pytaliśmy w pobliskim autobusie, ale nie chcieli nas wziąć. Mamy nocleg w Djibguesthouse za 70$ pokój z łazienką. To najniższe ceny w Dżibuti. Pokój dość spory, łóżko twarde. W oczy rzuca się ogromna jednostka klimatyzacji, na oko z 5.4 kW. Teraz pod koniec grudnia jest przyjemne 26-28 stopni, choć na słońcu jest bardzo gorąco. A to przecież najzimniejszy okres w roku.
Jest piątek i prawie wszystko jest zamknięte.
Idziemy na spacer najpierw w okolice portu i od razu spotykamy się z mega niechęcią do robienia zdjęć. Dosłownie każdy się czepia jak wyciąga się aparat lub telefon. Robię szybko zdjęcie minaretu i idziemy wybrzeżem wzdłuż portu.
Zatrzymujemy się w dobrej restauracji na jedzenie, piwko można kupić, ale tylko importowane. Dochodzimy do centrum handlowego, ale widzieli mój aparat i nie chcieli mnie wpuścić do środka! Co za bezsens.
Obok w jakiejś sadzawce miejscowy łowi ryby.
Następnie zwiedzamy trochę centrum. Jest zniszczone, choć lekkie naleciałości kolonialne w architekturze pozostały i pewnie kiedyś robiły ciekawy klimat. Wyciągam aparat i zaraz zgarnia nas policja. Nie wolno robić zdjęć. Gościu na szczęście bardzo słabo mówi po angielsku. Chyba chciał wyciągnąć łapówkę dla szefa, ale się wykpiliśmy.
Wracamy powoli do hotelu, oglądamy kościół katolicki i starą stację kolejową. Wieczorem jeszcze spotykamy się z naszym przewodnikiem na debrief. Powiedział, że dołączy do nas trzecia osoba, więc z przyjemnością przyjmujemy do wiadomości, że zapłacimy po 350$, a nie po 450$ za wycieczkę na oba jeziora.
Idziemy wcześnie spać. W końcu po nocy w samolocie jesteśmy zmęczeni, a i rano czeka pobudka.poczekajcie..., na widok Abbe opadnie szczęka
:)Rano odbiera nas przewodnik, dołącza Irlandka z naszego hotelu, którą widziałem na śniadaniu. Była wcześniej w Erytrei i Somalilandzie i mówi, że do wizy na lotnisku w Hargeisie potrzebne jest LOI. Rzutem na taśmę wysyłam maila do hotelu by nam przysłali LOI.
Mamy terenowego Landcruisera na rynek afrykański. Taki sam, którym jeździłem rok temu w Sudanie Południowym i Etiopii. Samochód ma max 5 lat, choć wygląda na 30. Ważne, że dobrze jeździ w terenie
:)
Wyjeżdżając z Dżibuti city, Daniel opowiada nam trochę o realiach kraju. Jest tu wiele baz wojskowych (chyba z 5?) i przez to wynajęcie mieszkania to koszt minimum 2k$. Najbardziej rozpanoszyli się Chińczycy, których nota bene w ogóle nie widzieliśmy. Natomiast mają wielki port podziemny (!), gdzie nawet rząd Dżibuti nie ma pojęcia co wpływa, a co wypływa z niego. Mijamy też największą inwestycję w kraju - chińskie centrum logistyczne, które jest tak ogromne, że ma w środku swoje nazwy ulic i znaki drogowe.
Na drodze wylotowej jest ogromna ilość etiopskich tirów, które ciągną towary do kraju. Dżibuti żyje na taxach z nich. Przewodnik mówił, że Etiopia szuka obszaru do zaanektowania z dostępem do morza - myślałem, że zaatakuje militarnie jakiś kraj, ale szybko się okazało, że chodzi o coś innego - wrócę do tego w późniejszej części relacji.
Nasz pierwszy cel do miejscowość Ali Sabieh. Spodziewałem się pustynno-kamienistej drogi, ale okazuje się, że zmiany klimatyczne przynoszą tu sporo opadów deszczu i jest dość zielono. Ali Sabieh to miasteczko, które powstało przy starej linii kolejowej z Dżibuti City do Etiopii, a z tej linii dużo nie zostało...
Nowa linia biegnie daleko za miasteczkiem. A samo miasteczko to "ch..., d... i kamieni kupa" cytując klasyka
;)
Gdy tylko wyciągam aparat to od razu jest wielki sprzeciw miejscowych, nawet jak nie robię im zdjęć. No ale techniki z biodra mam opanowane
;)
Przyjechaliśmy tu właściwie tylko po to by przerwać trochę długą podróż nad jezioro Abbe. Do zwiedzania jest kompleks katolickiego kościoła. Katolików w Dżibuti jest <1%, więc nie ma tu zbyt dużo wiernych. Natomiast była szkoła i biblioteka. Jest też ksiądz z Kongo.
Przejeżdżamy jeszcze przez centrum. Mogę zrobić zdjęcia z samochodu. Jedną z rozrywek jest oczywiście żucie khatu, sprowadzanego z Etiopii. Gałązki z liśćmi są przykryte, bo szybko tracą świeżość.
Jeszcze okolice stacji kolejowej - shithole jakich mało.
Po lunchu dojeżdżamy do Dikhil. Tu się kończy asfalt i czeka nas 3h po terenie. Spotykamy zaraz małpki z ciekawymi dupami
;)
Droga najpierw jest szeroka, mijamy jakąś wioskę i robi się naprawdę trudno. Bez wysokozawieszonego 4x4 nie da się przejechać.
W końcu zaczyna być widać pierwsze kominy. Mamy ponad godzinę do zachodu, więc sporo czasu by się rozejrzeć.
Zostawiamy graty w obozie i jedziemy. Samochód w pewnym momencie trzeba zostawić, ponieważ by się zapadł. Kominy powstały jak teren był zalany jeziorem, a odpływ wody spowodowały tamy po stronie etiopskiej...
Słońce chyli się ku zachodowi, więc zaczyna się gra światła.
W oddali widać jezioro. Kominy są bardzo kruche, pokryte jeszcze przez drobnoustroje. Na niektóre wchodzimy, ale przewodnik każe bardzo uważać.
W oddali widać lud Afar i ich zwierzęta. W szoku byliśmy, że ktoś tu żyje. Teraz jest gorąco, a w lecie zupełnie nie do wytrzymania.
I już prawie zachód...
Ten najwyższy komin zwany jest minaretem.
Czas na najlepsze show natury i kolory światła...
W obozie jeszcze kolacja. Jest około 17 turystów. O dziwo są toalety i bieżąca woda na prysznic. Zajmujemy jeden namiot i kładziemy się wcześnie spać, bo czeka nas pobudka o 5:30 na wschód.
Robi się jasno, ale jeszcze nie ma wschodu. Jest może z 23 stopnie i naszemu przewodnikowi jest zimno. Tym razem pokazuje nam inne miejsca, tzn. gorące źródła. W sposób pokazany na zdjęciu zbiera ciepło:
Pokazuje nam sztuczkę - jak zapala papierosa i wdmuchuje dym w wodę to nagle robi się dużo pary wodnej. Ciekawe jaki proces tam zachodzi.
Idziemy powoli w stronę jeziora. Krajobrazy są naprawdę genialne...
No i jest - wschodzi słońce. Może minutka i już cała kula jest nad ziemią.
Do samego jeziora dojść się nie da, jest zbyt grząsko. Flamingi robię na 300 mm
Miejscowa ludność już przyszła po wodę. Co ciekawe wiedzą, która woda nadaje się tylko do mycia, a która do picia.
Robię zdjęcia też z daleka, oni też mają awersję na aparat...
To wygląda jeszcze gorzej, niż za mojego pobytu, kraj zdecydowanie na samym dole mojej listy. Ale pewnie wycieczka nad jeziora polepszy Waszą opinię o Dżibuti.
Widzę, że macie tego samego bodyguarda co ja miałem. Fajny gościu, ma trzy żony i ósemkę dzieciaków. Też dał mi się pobawić kałachem ale prosił aby w jego i moim interesie nie zamieszczać fotek.
;)
Dodam jeszcze ciekawostkę o wielbłądach. Otóż jest ich w Somalilandzie więcej niż ludności (4,5 mln). Kosztują od 500 do 1000 $ za egzemplarz. Są hodowane głównie w trzech celach:1. dla mleka - piłem i bardzo mi smakowało, na pewno jest bardzo zdrowe, w składzie przypomina ludzkie mleko matki.Wielbłądzica potrafi dać nawet do 20 l mleka dziennie. W Polsce na Dolnym Śląsku jest ferma wielbłądziahttp://wielbladziafarma.pl/wizyta-na-farmie-inf-32.html i można tam kupić mrożone mleko w cenie ponad 50zł/l. 2. na mięso - w smaku przypomina wołowinę, skosztowałem ale mi nie smakowało.3. i najważniejsze - jako zapłata za żonę - otóż "dobra żona" czyli z szacownej i bogatej rodziny kosztuje nawet 50-100 wielbłądów (!), mniej zamożni płacą rodzinie kilkanaście sztuk a dolna granica wśród ubogich to 1-2 wielbłądy.
No powiem ci ze temat z pozostawionym paszportem szok.
:shock: Info z IQ mieszkańców mega ciekawe. Nie wiedziałem tego.
:) Nie opisałeś saloniku VIP na wylocie
:D
Kapuściński w Hebanie rzuca trochę światła na Somalijczyków, jak wygląda ich klanowość i władza (a raczej jej brak) na terytoriach somalijskich. Opisuje też, że człowiek i wielbłąd to jedność tutaj. Podczas klęsk głodowych odrywano prawie martwych Somalijczyków od prawie martwych wielbłądów i wieziono do obozów gdzie było jedzenie a i tak przeklinali ratujących, potrafili robić oszczędności z głodowych racji żywnościowych aby uciułać na nowego wielbłąda. Nie do wyobrażenia przez nas.
cart napisał:,Pokazuje nam sztuczkę - jak zapala papierosa i wdmuchuje dym w wodę to nagle robi się dużo pary wodnej. Ciekawe jaki proces tam zachodzi.
Przechłodzona para wodna skrapla się na jądrach kondensacji pochodzących z dymu papierosowego
;)
@cart czułeś się bezpiecznie w samym Mogadiszu?Nie wiem co wyprawia tam al-Shabaab różnymi odwiedzającymi, ale miałeś wrażenie, że jeśli cokolwiek by się działo, to Twoja obstawa by pomogła i Cię broniła? Czy raczej by uciekali jak najdalej?
Najważniejsze że paszport się znalazł, bez paszportu w nieuznawanym kraju, byłoby „ciekawie”. Gdy już jechalem po niego do Berbery, okazało się że bez problemu można poruszać się po Somalilandzie bez ochrony, gdyz jechałem sam z kierowcą, w międzyczasie trafiliśmy na mnóstwo świętujących tłumów (w zawiązku z umowa z Ethiopia o której pisał Cart) oraz na śmiertelny wypadek, gdyż bus wypadł z drogi i dachował. Niestety podejrzewam że to bardzo częste przypadki patrząc na jazdę lokalnych oraz stan pojazdów którymi się poruszają. DAD napisał:No powiem ci ze temat z pozostawionym paszportem szok.
:shock: Info z IQ mieszkańców mega ciekawe. Nie wiedziałem tego.
:) Nie opisałeś saloniku VIP na wylocie
:D
@cart nie wiem czy czytałeś "Dryland" Piskały, jest tam opisany głównie Somaliland ale pojawia się też ciekawy wątek o Abdulcadir Gabeire Farah, który uzyskał Polskie obywatelstwo i chciał startować w wyborach prezydenckich w Somalii ale zginął w zamachu bombowym w Mogadiszu.na youtube są też filmiki np Indigo Travellera, który był też w Mogadiszuco do relacji to bardzo ciekawa, czytałem i oglądałem zdjęcia z ogromnym zainteresowaniem! gratuluję udanej wyprawy i że nic się nie stało tam na miejscu
6.02.2024, Mogadiszu (PAP/Reuters) - Co najmniej 10 osób zginęło we wtorek w wyniku eksplozji na popularnym targowisku w stolicy Somalii, Mogadiszu - poinformowali mieszkańcy agencję Reutera.https://stooq.pl/n/?f=1595834Czy to ten targ?..
@Kacper Szymanski Bakara Market jest już poza zieloną strefą. Jest zaznaczony na mapce, którą wkleiłem w czerwonej części. Już tam bywały zamachy...@wilczagorka nie czytałem...Tu jest relacja gościa, która mnie zachęciła - https://www.dsw-photo.com/Travel/Christmas-In-Mogadishu
O nic nie chodzi. To bagaż podręczny, drugi to plecak z foto i niezbędnymi rzeczami. Jeździliśmy głównie samochodami, więc to było wygodne.Do Beninu/Togo zabrałem większy plecak 35l (i tylko jeden), bo lepiej pasował do jeżdżenia motorami i komunikacją publiczną.
Wyjazd na goryle zawsze jest drogi, ale nikt nigdy nie powiedział ze nie było warto. No chyba ze się wstydzi
;-)Mnie ciekawi ile za całość wyszło tak mniej więcej, bo z relacji juz wynikało ze setki $ to szły strumieniami
;)
po przeczytaniu tej relacji aż żałuję że jednak się nie skusiłem na ten wyjazd z Wami, a kilka dni się zastanawiałem
;)Czy ktoś w Twojej rodzinie jest jeszcze zaskoczony jak wybierasz kierunki podróży?
Relacja po prostu szczęka opada, jak zwykle. Mega, fajnie, ze dzielisz się tym wszystkim na forumcart napisał: ale też nie jest to wypad z 4-osobową rodziną na Karaiby na island hopping, jaki wybrałem się w 6 dni po powrocie
:D)A tu się minęliśmy o 1 dzień na SXM ? Także z 4 osobowa rodziną
maxima napisał:jaki koszt takiego występu?Za 1h pokazu chcą 100 USD, ale jak zagadasz to zgodzą się za pół godziny wziąć 50 USD. Moim zdaniem te 30 minut, które przedłużyło się chyba do 40 całkowicie wystarcza. Przyjechaliśmy bez zapowiedzi stopem i praktycznie od razu rozpoczął się pokaz.
Oficjalnie tak jak pisze @cart miało być 7m, ale w pewnym momencie byśmy max 1-1,5m, dosłownie na wyciągnięcie ręki cart napisał:@Sudoku oficjalnie 7m, ale byliśmy często poniżej 2 metrów. Wszyscy mieli maski.
Woy napisał:Czytając ostatni odcinek utwierdzam się w przekonaniu, że nie jechać tam to była dobra decyzja
:DRelacja świetna. Dzięki za nią. Dla kogoś kto celuje w UN 193 to oczywiście pozycja obowiązkowa. Ale na tę chwilę lot na 4 godziny do miejsca, gdzie mogę zobaczyć wyłącznie ruiny i śmietnisko pod eskortą służb z bronią ostrą to ten rodzaj ekstrawagancji podróżniczej do której jeszcze nie dojrzałem
:D. Mam na razie UN 124, więc to sobie zostawię na sam koniec, jeśli w ogóle
:D
No ja cisnę te hardkorowe kraje na bieżąco by potem z samymi trudnymi nie zostać na koniec. A w takiej Somalii to nie wiadomo kiedy się znowu zamknie na lata.
Pełna zgoda. Mam tak samo. Djibouti jest w moim top, choć większość podróżników, z którymi rozmawiałem twierdzi, że to shithole
:D Jeśli skupić się tylko na Lac Abbe, Lac Assal + Foret de Day i zapomnieć o horrendalnych cenach (najdroższy i najgorszy moj nocleg ever), śmieciach, ruinach i biedzie, to Djibouti dostarcza niezwykłych i unikalnych wrażeń od strony piękna natury.
Pół świata, a już w Afryce szczególnie, masz "śmieci i biedę" plus często ruiny w bonusie.To co Ty zwiedzasz?
:) ps. jeżeli chodzi o Mogadiszu to zrobiło na mnie ogromne wrażenie, dało asumpt do wielu przemyśleń i refleksji...
Zwiedzam wszystko co wpadnie w dobrej promce
:D. Zgoda co do śmieci, biedy i ruin na świecie i jakoś z tym żyję, jeśli jest w miarę bezpiecznie i w rozsądnej cenie. Ale w Mogadishu w promce to mogę zapewne dostać jedynie kulkę w łeb
:D Więc delikatnie rzecz ujmując, stosunek ceny do jakości w Mogadishu jest dla mnie nieakceptowalny na dzień dzisiejszy. Ale to się może zmienić jak dojadę do UN 180 i stwierdzę że więcej jest takich Mogadishu na świecie niż Zurychów
:D
Zdrowe podejście.Odwiedziłem 164 kraje i niedawno przestało mi zależeć na skompletowaniu całości. Kiedyś rzeczywiście miałem taki plan, ale to było ze 20, no może jeszcze 10 lat temu, ale po 50-tce
:shock: się ustatkowałem....Wiele miejsc na ziemi jest niewartych pieniędzy, które trzeba wydać, aby do nich dotrzeć. Pewnie jeszcze coś do listy dorzucę, ale bez spinki.Somalia i Mogadiszu to chyba najlepszy przykład. Kilkaset dolców za 4 godzinny pobyt ? Wolne żarty....Poza tym jako Tata nie podejmuję żadnego, nawet najmniejszego ryzyka. Gra nie warta świeczki...Jakieś zapomniane państewka na Pacyfiku ? Nic do oglądania, wszystkie na jedno kopyto...Byłem na Fidżi, Samoa i Tonga, na pozostałe się nie wybieram.Nb. z przyjemnością czytam relację z Tuvalu. Ale nawet wyśmienite pióro Autorki nie przekonuje mnie, aby tam się wybrać. Sztuka dla sztuki...Za to z radością zacząłem wracać (z synem
:) )do krajów oraz miejsc, które już widziałem, a które warte są przypomnienia lub odkrycia na nowo.Dlatego w marcu byłem po raz 4. w Indiach, a jesienią planuję po raz 3. odwiedzić Ziemię Świętą...Serdeczności
Otóż to. Coraz częściej dochodzę do smutnego w sumie wniosku, że kurczowe trzymanie się wyzwania UN 193 jest bezsensownym przepalaniem pieniędzy na miejsca niewarte uwagi (choćby bardzo przeciętna Antigua parę dni temu). A jestem jeszcze ok. 40 krajów za Tobą. Na razie jeszcze to ciągnę bo nadal mam na liście kilka ciekawych miejsc. Ale im więcej widzę relacji np. z Somalilandu i wielu innych podobnych, tym mniejszą ochotę mam tam jechać.
Bardzo mnie cieszy, że każdy szuka czegoś innego w podróżach. Jedna osoba podróżuje na zaliczenie, inni długo i wolno, a jeszcze inni wracają po kilka razy w to miejsce.Pokazuje to, że nie ma jednej definicji "dobrego" podróżowania. Ważne, aby sam podróżnik był zadowolony. Ale to już temat na inny wątek
;-)
Inna sprawa, że "wracać" to pojęcie względne. Np. kolejny wyjazd do Indii, jeżeli wcześniej było się w Himachal Pradesh, a teraz wraca się do Tamil Nadu, trudno uznać za powrót, to raczej całkiem nowy, fascynujący cel podróży. Indie czy Chiny to taka skala wielkości i różnorodności, że tu raczej trzeba traktować każdy stan czy prowincję jako odpowiadające przeciętnemu krajowi. W Europie też jest trochę takich miejsc - chociażby różnice między Katalonią, Galicją a Andaluzją, Piemontem a Sycylią itd.
PawelSz napisał:Poza tym jako Tata nie podejmuję żadnego, nawet najmniejszego ryzyka... a jesienią planuję po raz 3. odwiedzić Ziemię Świętą...Ciekawe, ciekawe...
Do tego co napisał @meczko dodałbym, że nawet wielokrotny powrót do tego samego i to nawet "oklepanego" podróżniczo miasta (miejsca) może przynieść zupełnie inne wrażenia/doznania/doświadczenia, w zależności kto czego szuka i na czym mu zależy. Czasem sytuację zmieniają prozaiczne rzeczy: pora roku, towarzysz podróży, poznani na miejscu ludzie, inna dzielnica itp. itd. Poza tym świat się zmienia, rozwija: teraz np. chętnie wracam po 10 czy iluś tam wielu latach do miejsc, w których kiedyś byłem i wtedy wydawało mi się, że pewnie więcej nie będę, bo przecież świat duży i szeroki, a tymczasem z przyjemnością je poznaje na nowo i wcale nie uznaję tego za "marnowanie" czasu/kasy. A poza tym, to każdy sam decyduje na co i ile przepala kasy.
Quote:PawelSz napisał(a):Poza tym jako Tata nie podejmuję żadnego, nawet najmniejszego ryzyka... a jesienią planuję po raz 3. odwiedzić Ziemię Świętą...Ciekawe, ciekawe...Że niby niebezpiecznie ? Oczywiście, masz rację, ale liczę na to, iż jesienią będzie już spokojniePoza tym "planować" nie oznacza "wyruszyć".Ostateczną decyzję podejmę zależnie od sytuacji na miejscu...Ziemię Święta znam, ale chciałbym odwiedzić z synem. Był w dzieciństwie, ale niewiele pamięta, i bardzo chciałby pojechać oraz pomodlić się "świadomie".
marek2011 napisał:Do tego co napisał @meczko dodałbym, że nawet wielokrotny powrót do tego samego i to nawet "oklepanego" podróżniczo miasta (miejsca) może przynieść zupełnie inne wrażenia/doznania/doświadczenia, w zależności kto czego szuka i na czym mu zależy. Czasem sytuację zmieniają prozaiczne rzeczy: pora roku, towarzysz podróży, poznani na miejscu ludzie, inna dzielnica itp. itd. .Przede wszystkim to nie każdy wyjazd musi koniecznie przynieść liczne "inne doznania"
:) są miejsca, do których się wraca po te konkretne doznania z przeszłości (co może też okazać się rozczarowaniem [emoji2])
@Qba85: no cele mogą być różne, przykładowo regularnie od wielu, wielu wpadam do BKK po prostu i tylko poimprezować : siedzę w hotelu, śpię do 12, gdzieś mam street food itp., bo wolę zjeść posiłki w hotelowym Executive Lounge'u, a czas spędzić w ciągu dnia na basenie, wpaść do wypróbowanego zakładu na masaż 300 m od hotelu, a wieczorem się bawię i tak kilka dni pod rząd. Dla mnie super, dla kogoś to mógłby być marnowanie kasy / czasu / urlopu (wybierz co tam chcesz).
cart napisał:bilety:WAW-JIB/BJM-WAW 40k mil + 500złJIB-HGA 17k mil + 300złMGQ-BJM 17k mil + 200złHGA-MGQ 200$Dżibuti:fixer 350$hotele 140$wydatki 50$wiza 12$Somaliland:fixer 250$hotele 70$Wiza 60$wydatki 30$Somalia:fixer 400$Burundi/DRC:fixer 1100$wiza Burundi 40$wiza Rwanda 70$wydatki 15$Razem ok. 12k zł + mileJak na tak pogmatwaną trasę i atrakcje to całkiem znośnie, szczególnie, że sporo wydatków było rozłożonych - bilety i zaliczki dla fixerów.Czy te wydatki na fixerów były na osobę, czy już za całość? Chodzi mi w szczególności o Burundi/DRK.
Niemal rok temu narzekałem tu, że bez sensu jest jeździć w takie miejsca jak Mogadishu bo kasa, którą trzeba na to wydać jest nieadekwatna do efektu końcowego. I co? Nadarzyła się okazja, żeby zrobić to po taniości przy okazji wyjazdu służbowego, więc wylądowałem tam i … podtrzymuję swoje zdanie ? Zanim podzielę się moimi przemyśleniami, krótka aktualizacja jak to obecnie wygląda w stosunku do tego, co napisał w zeszłym roku cart:1) Sytuacja ustabilizowała się chyba na tyle, że jeździliśmy po mieście zwykłym cywilnym, niekuloodpornym autem. Towarzyszył mi na stałe fixer Ajoos oraz dwóch 22-latków ubranych w modne dżinsy i elegancko przyprasowane, wizytowe koszule. Żadnej widocznej broni, żadnych magazynków, mundurów itp. Patrząc na nich miało się wrażenie, że jedziemy na jakieś party. Dopiero jak z niedowierzaniem zapytałem mojego fixera czy to jest nasza ochrona, to wyciągnęli spod jeansów po pistolecie. W razie strzelaniny mieliby jeden magazynek naboi i tyle. Oczywiście nadal jest wszędzie w mieście pełno broni i punktów kontrolnych, ale nie ma się wrażenia zagrożenia. No ale to ponad trzymilionowe miasto, więc pewnie są lepsze i gorsze dzielnice.2) Visit Horn Africa wycofał ofertę „Mogadishu w 4h” twierdząc, że mieli z tym sporo problemów. Ponoć niektórzy ich klienci, po porannym przylocie i przymusowo pośpiesznym rajdzie po kilku najważniejszych „atrakcjach” w mieście, nie zdążali na wylot. Miasto potrafi się w kilka minut kompletnie zablokować, a ilość kontroli przy samym zbliżaniu się do lotniska powala (zapomnijcie o dojeździe samochodem do strefy przy lotnisku typu „Kiss and Ride”). Spędziłem w Mogadishu 2 dni i w sumie im się nie dziwię. 4 godziny jak na takie nieprzyjazne kierowcom miasto to jednak za mało.A teraz co o tym wszystkim sądzę. To jest pierwsze takie miejsce w historii moich podróży (głównie samodzielnych i bez fixerów), które tak daleko wystrzeliło mnie od mojej strefy komfortu. W tym miejscu nie jesteś ani turystą (żaden turysta o zdrowych zmysłach tu nie przyjeżdża), ani podróżnikiem (podróżnikiem jesteś, gdy możesz w danym miejscu, choćby chwilowo, funkcjonować bez wsparcia). Nie tu. Tu jesteś „gościem wizytującym”. Bezradny jak dziecko, które nie przeżyje ani minuty bez opieki i które sprowadza na twojego fixera ogrom zadań o różnym charakterze. Począwszy od prostych czynności logistycznych jak wszędzie (jazda, jedzenie, spanie, oprowadzanie), po bardziej wyrafinowane, jak wszechobecne klanowe negocjacje i łapownictwo, a kończąc na mistrzostwie sprytu i kamuflażu, jak zabroniony wjazd na teren miejscowej organizacji administracyjnej (w tym celu 100 m przed bramą zmieniliśmy auto na takie od służb administracyjnych, pewnie za opłatą, które przepuszczono bez problemu).Moją dwudniową wizytę w różnych momentach i w różnych punktach miasta obsługiwało łącznie 8 osób. Teraz już przynajmniej wiem dlaczego za kasę, którą należy tu wydać na 2 dni, można spokojnie przez tydzień powłóczyć się samochodem po USA. W Mogadishu wszystkie płatności realizuje się poprzez aplikację na podany przez beneficjenta kilkucyfrowy kod (coś jak BLIK lub przelew na telefon). Takie numerki mają nawet żebracy, o czym już była mowa. Gotówka jest w odwodzie, a jeśli już to tylko USD. Więc kiedy nasz samochód zatrzymywał kolejny z kilkunastu osobników z bronią, a mój fixer sięgał po telefon i coś tam wpisywał, to wiedziałem że idzie przelew. I tak w kółko. Na każdym istotnym komunikacyjnie skrzyżowaniu stoją różni watażkowie z bronią, czasami w mundurach, czasami w klapkach i T-shirtach i zatrzymują wszystkich. Dyskusja z jednymi kończy się przelewem, a z innymi przyjacielskim poklepaniem się, bo np. moi dwaj młodzi współpasażerowie (ok, niech będzie ochroniarze) należeli do tej samej organizacji zbrojnej. Często zresztą zmienialiśmy się miejscami w samochodzie, bo w różnych punktach miasta ważne było kto gdzie siedzi. Resztę opisał cart, więc nie ma sensu dublować. Ogromne podziękowania dla fixera. Tylko on wie, jak wielki jest to wysiłek, obsłużyć „gościa wizytującego” w takim miejscu jak Mogadishu. Ja mogłem się tylko domyślać widząc co się wokoło mnie działo, obserwując zachowania i gestykulacje moich towarzyszy, widząc jak często w użyciu był telefon do przelewów i ile osób nad tym pracowało.
Zdecydowałem się więc na fajną opcję 4h w Mogadiszu, w sam raz by wypić espresso ?. Taka opcja kosztuje dla podróżnika solo 400$. Druga opcja to zostać na noc – program ten sam, dodatkowo tylko nocleg, bo rano zabierają tylko na lotnisko. Cena 800$. Trochę niepotrzebny wydatek.
Dni wybrałem, trzeba było rozejrzeć się za biletem. Gdy pytałem na grupie warszawskiej o dopłaty do biletu z Mogadiszu, odezwał się do mnie @kamo375 z pytaniem czy faktycznie lecę do Mogadiszu. Po twierdzącej odpowiedzi zapytał czy może lecieć ze mną. Dobrze mieć towarzystwo, więc od razu się zgodziłem.
Czas szukać fixerów. W Dżibuti dla mnie obowiązkowe było zobaczenie jezior Abbe i Assal. Polecany przewodnik Daniel podaje dość spore ceny (solo 700$, dwójka po 450$, trójka po 350$) za 2 dni. Sporo, ale co zrobić. Dżibuti to drogi kraj, a nad Lac Abbe jednak trzeba mieć porządne 4x4 i jechać 3h off roadem od asfaltu. Decydujemy się.
Somaliland – są różne relacje. Ponoć podróżnikom dodają żołnierza defaultowo. Oprócz rysunków naskalnych w Laas Geel (6 km od drogi głównej), chcieliśmy zobaczyć Berberę i Shaikh. Samochód z kierowcą i żołnierzem 500$ na dwa dni za 2 osoby, załatwiane przez hotel Oriental w Hergeisie. Dla solo travellera mówili, że 350$. Nie wiem dlaczego różnica, bo nocleg i jedzenie nie było wliczone. Przełknęliśmy.
Burundi – planowałem zwiedzać bez przewodnika, choć koniecznie chciałem zobaczyć drummersów z Gishora oraz wioskę Pigmejów. Bez przewodnika ciężko tam się dostać i zsynchronizować. Rozmawiając z Burundi Guides na FB, zapytaliśmy też o opcję DR Kongo i goryle w Kahuzi-Biega. Okazało się, że są skorzy do negocjacji – 2200$ za dwie osoby na 4 dni, wszystko wliczone, łącznie z permitami na goryle. Potem tak to liczyliśmy sami to w sumie dużo na nas nie zarobili – 400$ sam permit, 100$ wiza DR Kongo, ponad 100$ terenówka od granicy do parku i z powrotem, to już ponad połowa tej kwoty.
Finalnie trasa wyszła bardzo ambitna i ciekawa w przeżycia. Już słyszę te głosy: „Ale frajerzy, tyle kasy wydali, to nie są podróżnicy. Prawdziwi podróżnicy jeżdżą po najtańszym budżecie” ?. Prawda niestety jest taka, że jak chce się zobaczyć te miejsca to nie ma innego wyjścia. Dla mnie kompletnie bez sensu jest jechać np. do Dżibuti i nie widzieć jezior.
Zaczynamy ?Do Addis dolatywaliśmy oddzielne z powodu różnej dostępności biletów za mile. Samolot kamo był opóźniony, więc skorzystałem z jego *G i wszedłem do saloniku. Na miejscu niespodzianka, usłyszał nas @jacek96 i we trójkę spędziliśmy trochę czasu. Ja leciałem przez VIE, szybko i składnie, a kamo przez IST i CAI. Spotykamy się ponownie w ADD i odwiedzamy salonik. Do Dżibuti lecimy w Q400 - nie ma zbyt wielu pasażerów.
Pomimo załatwionej online e-visa (12$) na lotnisku i tak chcieli LOI (Letter of Invitation). Dostaliśmy je od przewodnika, więc nie było problemu by pokazać. W kantorze wymieniają tylko dolary w setkach.
Z lotniska można wydostać się tylko taksówką za 20$. Pytaliśmy w pobliskim autobusie, ale nie chcieli nas wziąć. Mamy nocleg w Djibguesthouse za 70$ pokój z łazienką. To najniższe ceny w Dżibuti. Pokój dość spory, łóżko twarde. W oczy rzuca się ogromna jednostka klimatyzacji, na oko z 5.4 kW. Teraz pod koniec grudnia jest przyjemne 26-28 stopni, choć na słońcu jest bardzo gorąco. A to przecież najzimniejszy okres w roku.
Jest piątek i prawie wszystko jest zamknięte.
Idziemy na spacer najpierw w okolice portu i od razu spotykamy się z mega niechęcią do robienia zdjęć. Dosłownie każdy się czepia jak wyciąga się aparat lub telefon. Robię szybko zdjęcie minaretu i idziemy wybrzeżem wzdłuż portu.
Zatrzymujemy się w dobrej restauracji na jedzenie, piwko można kupić, ale tylko importowane. Dochodzimy do centrum handlowego, ale widzieli mój aparat i nie chcieli mnie wpuścić do środka! Co za bezsens.
Obok w jakiejś sadzawce miejscowy łowi ryby.
Następnie zwiedzamy trochę centrum. Jest zniszczone, choć lekkie naleciałości kolonialne w architekturze pozostały i pewnie kiedyś robiły ciekawy klimat. Wyciągam aparat i zaraz zgarnia nas policja. Nie wolno robić zdjęć. Gościu na szczęście bardzo słabo mówi po angielsku. Chyba chciał wyciągnąć łapówkę dla szefa, ale się wykpiliśmy.
Wracamy powoli do hotelu, oglądamy kościół katolicki i starą stację kolejową. Wieczorem jeszcze spotykamy się z naszym przewodnikiem na debrief. Powiedział, że dołączy do nas trzecia osoba, więc z przyjemnością przyjmujemy do wiadomości, że zapłacimy po 350$, a nie po 450$ za wycieczkę na oba jeziora.
Idziemy wcześnie spać. W końcu po nocy w samolocie jesteśmy zmęczeni, a i rano czeka pobudka.poczekajcie..., na widok Abbe opadnie szczęka :)Rano odbiera nas przewodnik, dołącza Irlandka z naszego hotelu, którą widziałem na śniadaniu. Była wcześniej w Erytrei i Somalilandzie i mówi, że do wizy na lotnisku w Hargeisie potrzebne jest LOI. Rzutem na taśmę wysyłam maila do hotelu by nam przysłali LOI.
Mamy terenowego Landcruisera na rynek afrykański. Taki sam, którym jeździłem rok temu w Sudanie Południowym i Etiopii. Samochód ma max 5 lat, choć wygląda na 30. Ważne, że dobrze jeździ w terenie :)
Wyjeżdżając z Dżibuti city, Daniel opowiada nam trochę o realiach kraju. Jest tu wiele baz wojskowych (chyba z 5?) i przez to wynajęcie mieszkania to koszt minimum 2k$. Najbardziej rozpanoszyli się Chińczycy, których nota bene w ogóle nie widzieliśmy. Natomiast mają wielki port podziemny (!), gdzie nawet rząd Dżibuti nie ma pojęcia co wpływa, a co wypływa z niego. Mijamy też największą inwestycję w kraju - chińskie centrum logistyczne, które jest tak ogromne, że ma w środku swoje nazwy ulic i znaki drogowe.
Na drodze wylotowej jest ogromna ilość etiopskich tirów, które ciągną towary do kraju. Dżibuti żyje na taxach z nich. Przewodnik mówił, że Etiopia szuka obszaru do zaanektowania z dostępem do morza - myślałem, że zaatakuje militarnie jakiś kraj, ale szybko się okazało, że chodzi o coś innego - wrócę do tego w późniejszej części relacji.
Nasz pierwszy cel do miejscowość Ali Sabieh. Spodziewałem się pustynno-kamienistej drogi, ale okazuje się, że zmiany klimatyczne przynoszą tu sporo opadów deszczu i jest dość zielono. Ali Sabieh to miasteczko, które powstało przy starej linii kolejowej z Dżibuti City do Etiopii, a z tej linii dużo nie zostało...
Nowa linia biegnie daleko za miasteczkiem. A samo miasteczko to "ch..., d... i kamieni kupa" cytując klasyka ;)
Gdy tylko wyciągam aparat to od razu jest wielki sprzeciw miejscowych, nawet jak nie robię im zdjęć. No ale techniki z biodra mam opanowane ;)
Przyjechaliśmy tu właściwie tylko po to by przerwać trochę długą podróż nad jezioro Abbe. Do zwiedzania jest kompleks katolickiego kościoła. Katolików w Dżibuti jest <1%, więc nie ma tu zbyt dużo wiernych. Natomiast była szkoła i biblioteka. Jest też ksiądz z Kongo.
Przejeżdżamy jeszcze przez centrum. Mogę zrobić zdjęcia z samochodu. Jedną z rozrywek jest oczywiście żucie khatu, sprowadzanego z Etiopii. Gałązki z liśćmi są przykryte, bo szybko tracą świeżość.
Jeszcze okolice stacji kolejowej - shithole jakich mało.
Po lunchu dojeżdżamy do Dikhil. Tu się kończy asfalt i czeka nas 3h po terenie. Spotykamy zaraz małpki z ciekawymi dupami ;)
Droga najpierw jest szeroka, mijamy jakąś wioskę i robi się naprawdę trudno. Bez wysokozawieszonego 4x4 nie da się przejechać.
W końcu zaczyna być widać pierwsze kominy. Mamy ponad godzinę do zachodu, więc sporo czasu by się rozejrzeć.
Zostawiamy graty w obozie i jedziemy. Samochód w pewnym momencie trzeba zostawić, ponieważ by się zapadł. Kominy powstały jak teren był zalany jeziorem, a odpływ wody spowodowały tamy po stronie etiopskiej...
Słońce chyli się ku zachodowi, więc zaczyna się gra światła.
W oddali widać jezioro. Kominy są bardzo kruche, pokryte jeszcze przez drobnoustroje. Na niektóre wchodzimy, ale przewodnik każe bardzo uważać.
W oddali widać lud Afar i ich zwierzęta. W szoku byliśmy, że ktoś tu żyje. Teraz jest gorąco, a w lecie zupełnie nie do wytrzymania.
I już prawie zachód...
Ten najwyższy komin zwany jest minaretem.
Czas na najlepsze show natury i kolory światła...
W obozie jeszcze kolacja. Jest około 17 turystów. O dziwo są toalety i bieżąca woda na prysznic. Zajmujemy jeden namiot i kładziemy się wcześnie spać, bo czeka nas pobudka o 5:30 na wschód.
edit - jeszcze był krótki występ artystyczny :D
https://www.youtube.com/watch?v=Npi8iQCS0VEPobudka zaraz po 5, mycie zębów i jedziemy w to samo miejsce. Jest Sylwester, więc będzie to dłuuuugi dzień.
Robi się jasno, ale jeszcze nie ma wschodu. Jest może z 23 stopnie i naszemu przewodnikowi jest zimno. Tym razem pokazuje nam inne miejsca, tzn. gorące źródła. W sposób pokazany na zdjęciu zbiera ciepło:
Pokazuje nam sztuczkę - jak zapala papierosa i wdmuchuje dym w wodę to nagle robi się dużo pary wodnej. Ciekawe jaki proces tam zachodzi.
Idziemy powoli w stronę jeziora. Krajobrazy są naprawdę genialne...
No i jest - wschodzi słońce. Może minutka i już cała kula jest nad ziemią.
Do samego jeziora dojść się nie da, jest zbyt grząsko. Flamingi robię na 300 mm
Miejscowa ludność już przyszła po wodę. Co ciekawe wiedzą, która woda nadaje się tylko do mycia, a która do picia.
Robię zdjęcia też z daleka, oni też mają awersję na aparat...