Wracamy do obozu na godzinę 8. Śniadanie i zbieramy się z powrotem.
Jedziemy jeszcze w drugie miejsce, gdzie jest ogromny komin. I tutaj mamy wyjaśnienie dlaczego miejscowi nazywają te formacje kominami. Na zdjęciu teraz tego nie widać, ale na samej górze ten komin dymi... Przewodnik znowu dmuchał dymem papierosowym na strumyk i wzmagał w ten sposób dym z czubka.
Wracamy..., o dziwo widać jakieś dzikie zwierzęta!
Wstępujemy na chwilę do wioski miejscowych, to jakaś godzina drogi z powrotem. Przewodnik zawsze coś im pomaga - przywozi khat, jakieś ubrania czy inne potrzebne rzeczy. Oni nigdy nie płacą, ale zawsze to robi, bo jak samochód się zepsuje to ci ludzie są jedyni, którzy mogą pomóc w tych warunkach.
Chata sklecona ze wszystkiego. Rodzina ma 8 dzieci - standardzik w tym obszarze...
I łóżko w środku do robienia dzieci:
Jako, że przewodnik coś przywiózł to możemy robić zdjęcia:
Już prawie Dikhil. Znowu widzimy małpki - teraz złapałem lepsze ujęcie herszta bandy
;)
W Dikhil chwila przerwy i lunch w hotelu. Wracamy na asfalt i jedziemy w stronę jeziora Assal. Po drodze mijamy wąwóz, który jest częścią Wielkiej Doliny Ryftowej.
Jedziemy w dół i dojeżdżamy do Lac du Goubet. To raczej zatoka, a nie jezioro. Wpływa tu mnóstwo rekinów wielorybich i można sobie z nimi ponurkować.
Dojeżdżamy w końcu do Lac Assal - to chyba trzecia największa depresja na świecie i bardzo zasolone jezioro
Starałem się nie robić zdjęć fabryce i chińskiej działalności, ale krajobraz przez ostatnie 10 lat ponoć bardzo się zmienił... Przewodnik bardzo narzekał jak przyroda jest niszczona.
Niemniej jednak jest efekt wow. Temperatura wynosi 36 stopni i jest to najzimniejszy okres. W lecie dochodzi do 60 w cieniu, tylko cienia nie ma...
Po skorupie można chodzić.
Kończy się powoli dzień. Jeszcze namawiam przewodnika by podjechać trochę w stronę Tadjourah na punkt widokowy - wulkany.
Do Dżibuti city wracamy grubo po zmroku. Tym razem zatrzymujemy się w hotelu Alia - też 70$, ale lepiej położony. Idziemy do knajpy obok na rybkę, rozpijamy kupionego w wolnocłowym Jacka i... nagle podchodzi do nas Polak, który mieszka tu 11 lat! Przyjechała do niego kobietka z Etiopii, choć mówi, że ma w Polsce żonę i dorosłe dzieci. Mówi, że takie jest życie. Pracuje on dla włoskiej firmy i robią drogi. Pytaliśmy się, jak tu się żyje w lecie - powiedział, że nawet w nocy nie da się wyjść na zewnątrz, bo jest tak gorąco i duszno.
Kombinujemy jak tu przywitać Nowy Rok. Stwierdzamy, że wbijamy się na pewniaka do Sheratona. Wpuścili nas do kasyna bez problemu. Przywitaliśmy Nowy Rok darmowym szampanem z baru, a otworzyli parę dobrych butelek
:D
No to Szczęśliwego Nowego 2024!
Po udanym Sylwestrze, poszedłem spać o 2, a kamo jeszcze chciał jeszcze się doprawić
;). Mieliśmy mały problem by zdążyć na samolot, ale się udało. Nawet odwiedziliśmy salonik na lotnisku w JIB, ale była tylko lodówka z napojami i termos z wrzątkiem. Pani także nie wiedziała co to *G. Sprawnie wróciliśmy do ADD, znowu salonik i lot do HGA. Na pokładzie może 12 osób...
Na lotnisku pytali jednak o sponsora, więc pokazaliśmy LOI z maila. Potem okienko, gdzie płacimy po 60$ za wizę i witamy w Somalilandzie. Kamo kupuje jeszcze kartę sim za 5$, która potem okaże się zbawienna. Kasy nie ma gdzie wymienić, ale nie ma i po co na razie. Taksówka znowu standardowe 20$ i jedziemy do samego centrum do hotelu Oriental. To jeden ze starszych hoteli w mieście. Pokój tylko 18$. Ma wiatrak i lichą łazienkę. Na spanie w sam raz. Płacimy za nasz tour na następne 2 dni i idziemy rozejrzeć się po centrum.
Wszyscy wszystkim handlują. Próbujemy zapłacić drobnymi dolarami, ale każą wymienić kasę. To wymieniamy! Ta kupka to pewnie max 50$
;)
Drobne szylingi są używane, większe kwoty płaci się dolarami albo telefonem. Tylko telefonem nie przez NFC, ale jakimiś kodami. Także mało kto używa gotówki.
Robi się wieczór. Z meczetu wzywają na modlitwę i całe centrum staje by się pomodlić.
Noc przetrwaliśmy i rano ruszamy. Mamy kierowcę w dużej Toyocie i żołnierza z kałachem. Kamo już się czai na potrzymanie guna
;)
W Hargeisie do zobaczenia jest targ wielbłądów (i kóz). Jedziemy tam od razu. Chcieliśmy po powrocie, ale czynny jest tylko rano.
W przedniej części kozy, w tylnej wielbłądy.
W Somalilandzie na szczęście nikt się na razie nie czepia, że robię zdjęcia. Choć na tym targu mojego kolegę kiedyś dzieciaki obrzucały kamieniami dla zabawy...
A to nasz żołnierz i jego kałach:
Wielbłąda można kupić za ok. tysiąc dolarów.
A kozy pakuje się do kombiaka i upycha nogą...
Z Hargeisy do Berbery prowadzi nówka sztuka droga. Szybko osiągamy skręt na Laas Geel. Tu droga jest już kamienista i jedziemy w tempie pieszym. Po 6 km ukazuje się góra, gdzie jest kilka jaskiń i słynne malowidła...
Na miejscu jest przewodnik, za wstęp się nie płaci, ale potem chcieli jakiś napiwek... Malowidła mają kilka tysięcy lat, ale wyglądają mega! Są duże i kolorowe. Szok, że tak dobrze się zachowały.
Dużo gorsze malowidła w Arabii czy Namibii są wpisane na Unesco. Laas Geel chyba nie ma ze względu na status kraju...
Cudne, co nie?
Z góry jest wspaniały widok na okolice.
Na miejscu jest udostępnione chyba 6 czy 7 jaskiń, o ile się nie mylę.
Nasz żołnierz ulega. Kamo robi sobie foty z kałachem, ale mieliśmy nie udostępniać na necie, więc nie pokazuje.
Na malowidłach są głównie krowy i ludzie, ale można spotkać i żyrafę.
Psy:
A tu jak to określił przewodnik "cow fuc*ing"
Dla skali...
Wyjeżdżamy mega usatysfakcjonowani...Do Berbery szybko docieramy. Droga jest dobra i pusta... Zajeżdżamy do pierwszego hotelu - dość luksusowy, oglądamy pokoje i decydujemy się na dwójkę deluxe za 58$ ze śniadaniem. Jemy lunch i po lunchu mieliśmy jechać na oglądanie miasta. Naszych ludzi jednak nie było i idziemy sami.
To wygląda jeszcze gorzej, niż za mojego pobytu, kraj zdecydowanie na samym dole mojej listy. Ale pewnie wycieczka nad jeziora polepszy Waszą opinię o Dżibuti.
Widzę, że macie tego samego bodyguarda co ja miałem. Fajny gościu, ma trzy żony i ósemkę dzieciaków. Też dał mi się pobawić kałachem ale prosił aby w jego i moim interesie nie zamieszczać fotek.
;)
Dodam jeszcze ciekawostkę o wielbłądach. Otóż jest ich w Somalilandzie więcej niż ludności (4,5 mln). Kosztują od 500 do 1000 $ za egzemplarz. Są hodowane głównie w trzech celach:1. dla mleka - piłem i bardzo mi smakowało, na pewno jest bardzo zdrowe, w składzie przypomina ludzkie mleko matki.Wielbłądzica potrafi dać nawet do 20 l mleka dziennie. W Polsce na Dolnym Śląsku jest ferma wielbłądziahttp://wielbladziafarma.pl/wizyta-na-farmie-inf-32.html i można tam kupić mrożone mleko w cenie ponad 50zł/l. 2. na mięso - w smaku przypomina wołowinę, skosztowałem ale mi nie smakowało.3. i najważniejsze - jako zapłata za żonę - otóż "dobra żona" czyli z szacownej i bogatej rodziny kosztuje nawet 50-100 wielbłądów (!), mniej zamożni płacą rodzinie kilkanaście sztuk a dolna granica wśród ubogich to 1-2 wielbłądy.
No powiem ci ze temat z pozostawionym paszportem szok.
:shock: Info z IQ mieszkańców mega ciekawe. Nie wiedziałem tego.
:) Nie opisałeś saloniku VIP na wylocie
:D
Kapuściński w Hebanie rzuca trochę światła na Somalijczyków, jak wygląda ich klanowość i władza (a raczej jej brak) na terytoriach somalijskich. Opisuje też, że człowiek i wielbłąd to jedność tutaj. Podczas klęsk głodowych odrywano prawie martwych Somalijczyków od prawie martwych wielbłądów i wieziono do obozów gdzie było jedzenie a i tak przeklinali ratujących, potrafili robić oszczędności z głodowych racji żywnościowych aby uciułać na nowego wielbłąda. Nie do wyobrażenia przez nas.
cart napisał:,Pokazuje nam sztuczkę - jak zapala papierosa i wdmuchuje dym w wodę to nagle robi się dużo pary wodnej. Ciekawe jaki proces tam zachodzi.
Przechłodzona para wodna skrapla się na jądrach kondensacji pochodzących z dymu papierosowego
;)
@cart czułeś się bezpiecznie w samym Mogadiszu?Nie wiem co wyprawia tam al-Shabaab różnymi odwiedzającymi, ale miałeś wrażenie, że jeśli cokolwiek by się działo, to Twoja obstawa by pomogła i Cię broniła? Czy raczej by uciekali jak najdalej?
Najważniejsze że paszport się znalazł, bez paszportu w nieuznawanym kraju, byłoby „ciekawie”. Gdy już jechalem po niego do Berbery, okazało się że bez problemu można poruszać się po Somalilandzie bez ochrony, gdyz jechałem sam z kierowcą, w międzyczasie trafiliśmy na mnóstwo świętujących tłumów (w zawiązku z umowa z Ethiopia o której pisał Cart) oraz na śmiertelny wypadek, gdyż bus wypadł z drogi i dachował. Niestety podejrzewam że to bardzo częste przypadki patrząc na jazdę lokalnych oraz stan pojazdów którymi się poruszają. DAD napisał:No powiem ci ze temat z pozostawionym paszportem szok.
:shock: Info z IQ mieszkańców mega ciekawe. Nie wiedziałem tego.
:) Nie opisałeś saloniku VIP na wylocie
:D
@cart nie wiem czy czytałeś "Dryland" Piskały, jest tam opisany głównie Somaliland ale pojawia się też ciekawy wątek o Abdulcadir Gabeire Farah, który uzyskał Polskie obywatelstwo i chciał startować w wyborach prezydenckich w Somalii ale zginął w zamachu bombowym w Mogadiszu.na youtube są też filmiki np Indigo Travellera, który był też w Mogadiszuco do relacji to bardzo ciekawa, czytałem i oglądałem zdjęcia z ogromnym zainteresowaniem! gratuluję udanej wyprawy i że nic się nie stało tam na miejscu
6.02.2024, Mogadiszu (PAP/Reuters) - Co najmniej 10 osób zginęło we wtorek w wyniku eksplozji na popularnym targowisku w stolicy Somalii, Mogadiszu - poinformowali mieszkańcy agencję Reutera.https://stooq.pl/n/?f=1595834Czy to ten targ?..
@Kacper Szymanski Bakara Market jest już poza zieloną strefą. Jest zaznaczony na mapce, którą wkleiłem w czerwonej części. Już tam bywały zamachy...@wilczagorka nie czytałem...Tu jest relacja gościa, która mnie zachęciła - https://www.dsw-photo.com/Travel/Christmas-In-Mogadishu
O nic nie chodzi. To bagaż podręczny, drugi to plecak z foto i niezbędnymi rzeczami. Jeździliśmy głównie samochodami, więc to było wygodne.Do Beninu/Togo zabrałem większy plecak 35l (i tylko jeden), bo lepiej pasował do jeżdżenia motorami i komunikacją publiczną.
Wyjazd na goryle zawsze jest drogi, ale nikt nigdy nie powiedział ze nie było warto. No chyba ze się wstydzi
;-)Mnie ciekawi ile za całość wyszło tak mniej więcej, bo z relacji juz wynikało ze setki $ to szły strumieniami
;)
po przeczytaniu tej relacji aż żałuję że jednak się nie skusiłem na ten wyjazd z Wami, a kilka dni się zastanawiałem
;)Czy ktoś w Twojej rodzinie jest jeszcze zaskoczony jak wybierasz kierunki podróży?
Relacja po prostu szczęka opada, jak zwykle. Mega, fajnie, ze dzielisz się tym wszystkim na forumcart napisał: ale też nie jest to wypad z 4-osobową rodziną na Karaiby na island hopping, jaki wybrałem się w 6 dni po powrocie
:D)A tu się minęliśmy o 1 dzień na SXM ? Także z 4 osobowa rodziną
maxima napisał:jaki koszt takiego występu?Za 1h pokazu chcą 100 USD, ale jak zagadasz to zgodzą się za pół godziny wziąć 50 USD. Moim zdaniem te 30 minut, które przedłużyło się chyba do 40 całkowicie wystarcza. Przyjechaliśmy bez zapowiedzi stopem i praktycznie od razu rozpoczął się pokaz.
Oficjalnie tak jak pisze @cart miało być 7m, ale w pewnym momencie byśmy max 1-1,5m, dosłownie na wyciągnięcie ręki cart napisał:@Sudoku oficjalnie 7m, ale byliśmy często poniżej 2 metrów. Wszyscy mieli maski.
Woy napisał:Czytając ostatni odcinek utwierdzam się w przekonaniu, że nie jechać tam to była dobra decyzja
:DRelacja świetna. Dzięki za nią. Dla kogoś kto celuje w UN 193 to oczywiście pozycja obowiązkowa. Ale na tę chwilę lot na 4 godziny do miejsca, gdzie mogę zobaczyć wyłącznie ruiny i śmietnisko pod eskortą służb z bronią ostrą to ten rodzaj ekstrawagancji podróżniczej do której jeszcze nie dojrzałem
:D. Mam na razie UN 124, więc to sobie zostawię na sam koniec, jeśli w ogóle
:D
No ja cisnę te hardkorowe kraje na bieżąco by potem z samymi trudnymi nie zostać na koniec. A w takiej Somalii to nie wiadomo kiedy się znowu zamknie na lata.
Pełna zgoda. Mam tak samo. Djibouti jest w moim top, choć większość podróżników, z którymi rozmawiałem twierdzi, że to shithole
:D Jeśli skupić się tylko na Lac Abbe, Lac Assal + Foret de Day i zapomnieć o horrendalnych cenach (najdroższy i najgorszy moj nocleg ever), śmieciach, ruinach i biedzie, to Djibouti dostarcza niezwykłych i unikalnych wrażeń od strony piękna natury.
Pół świata, a już w Afryce szczególnie, masz "śmieci i biedę" plus często ruiny w bonusie.To co Ty zwiedzasz?
:) ps. jeżeli chodzi o Mogadiszu to zrobiło na mnie ogromne wrażenie, dało asumpt do wielu przemyśleń i refleksji...
Zwiedzam wszystko co wpadnie w dobrej promce
:D. Zgoda co do śmieci, biedy i ruin na świecie i jakoś z tym żyję, jeśli jest w miarę bezpiecznie i w rozsądnej cenie. Ale w Mogadishu w promce to mogę zapewne dostać jedynie kulkę w łeb
:D Więc delikatnie rzecz ujmując, stosunek ceny do jakości w Mogadishu jest dla mnie nieakceptowalny na dzień dzisiejszy. Ale to się może zmienić jak dojadę do UN 180 i stwierdzę że więcej jest takich Mogadishu na świecie niż Zurychów
:D
Zdrowe podejście.Odwiedziłem 164 kraje i niedawno przestało mi zależeć na skompletowaniu całości. Kiedyś rzeczywiście miałem taki plan, ale to było ze 20, no może jeszcze 10 lat temu, ale po 50-tce
:shock: się ustatkowałem....Wiele miejsc na ziemi jest niewartych pieniędzy, które trzeba wydać, aby do nich dotrzeć. Pewnie jeszcze coś do listy dorzucę, ale bez spinki.Somalia i Mogadiszu to chyba najlepszy przykład. Kilkaset dolców za 4 godzinny pobyt ? Wolne żarty....Poza tym jako Tata nie podejmuję żadnego, nawet najmniejszego ryzyka. Gra nie warta świeczki...Jakieś zapomniane państewka na Pacyfiku ? Nic do oglądania, wszystkie na jedno kopyto...Byłem na Fidżi, Samoa i Tonga, na pozostałe się nie wybieram.Nb. z przyjemnością czytam relację z Tuvalu. Ale nawet wyśmienite pióro Autorki nie przekonuje mnie, aby tam się wybrać. Sztuka dla sztuki...Za to z radością zacząłem wracać (z synem
:) )do krajów oraz miejsc, które już widziałem, a które warte są przypomnienia lub odkrycia na nowo.Dlatego w marcu byłem po raz 4. w Indiach, a jesienią planuję po raz 3. odwiedzić Ziemię Świętą...Serdeczności
Otóż to. Coraz częściej dochodzę do smutnego w sumie wniosku, że kurczowe trzymanie się wyzwania UN 193 jest bezsensownym przepalaniem pieniędzy na miejsca niewarte uwagi (choćby bardzo przeciętna Antigua parę dni temu). A jestem jeszcze ok. 40 krajów za Tobą. Na razie jeszcze to ciągnę bo nadal mam na liście kilka ciekawych miejsc. Ale im więcej widzę relacji np. z Somalilandu i wielu innych podobnych, tym mniejszą ochotę mam tam jechać.
Bardzo mnie cieszy, że każdy szuka czegoś innego w podróżach. Jedna osoba podróżuje na zaliczenie, inni długo i wolno, a jeszcze inni wracają po kilka razy w to miejsce.Pokazuje to, że nie ma jednej definicji "dobrego" podróżowania. Ważne, aby sam podróżnik był zadowolony. Ale to już temat na inny wątek
;-)
Inna sprawa, że "wracać" to pojęcie względne. Np. kolejny wyjazd do Indii, jeżeli wcześniej było się w Himachal Pradesh, a teraz wraca się do Tamil Nadu, trudno uznać za powrót, to raczej całkiem nowy, fascynujący cel podróży. Indie czy Chiny to taka skala wielkości i różnorodności, że tu raczej trzeba traktować każdy stan czy prowincję jako odpowiadające przeciętnemu krajowi. W Europie też jest trochę takich miejsc - chociażby różnice między Katalonią, Galicją a Andaluzją, Piemontem a Sycylią itd.
PawelSz napisał:Poza tym jako Tata nie podejmuję żadnego, nawet najmniejszego ryzyka... a jesienią planuję po raz 3. odwiedzić Ziemię Świętą...Ciekawe, ciekawe...
Do tego co napisał @meczko dodałbym, że nawet wielokrotny powrót do tego samego i to nawet "oklepanego" podróżniczo miasta (miejsca) może przynieść zupełnie inne wrażenia/doznania/doświadczenia, w zależności kto czego szuka i na czym mu zależy. Czasem sytuację zmieniają prozaiczne rzeczy: pora roku, towarzysz podróży, poznani na miejscu ludzie, inna dzielnica itp. itd. Poza tym świat się zmienia, rozwija: teraz np. chętnie wracam po 10 czy iluś tam wielu latach do miejsc, w których kiedyś byłem i wtedy wydawało mi się, że pewnie więcej nie będę, bo przecież świat duży i szeroki, a tymczasem z przyjemnością je poznaje na nowo i wcale nie uznaję tego za "marnowanie" czasu/kasy. A poza tym, to każdy sam decyduje na co i ile przepala kasy.
Quote:PawelSz napisał(a):Poza tym jako Tata nie podejmuję żadnego, nawet najmniejszego ryzyka... a jesienią planuję po raz 3. odwiedzić Ziemię Świętą...Ciekawe, ciekawe...Że niby niebezpiecznie ? Oczywiście, masz rację, ale liczę na to, iż jesienią będzie już spokojniePoza tym "planować" nie oznacza "wyruszyć".Ostateczną decyzję podejmę zależnie od sytuacji na miejscu...Ziemię Święta znam, ale chciałbym odwiedzić z synem. Był w dzieciństwie, ale niewiele pamięta, i bardzo chciałby pojechać oraz pomodlić się "świadomie".
marek2011 napisał:Do tego co napisał @meczko dodałbym, że nawet wielokrotny powrót do tego samego i to nawet "oklepanego" podróżniczo miasta (miejsca) może przynieść zupełnie inne wrażenia/doznania/doświadczenia, w zależności kto czego szuka i na czym mu zależy. Czasem sytuację zmieniają prozaiczne rzeczy: pora roku, towarzysz podróży, poznani na miejscu ludzie, inna dzielnica itp. itd. .Przede wszystkim to nie każdy wyjazd musi koniecznie przynieść liczne "inne doznania"
:) są miejsca, do których się wraca po te konkretne doznania z przeszłości (co może też okazać się rozczarowaniem [emoji2])
@Qba85: no cele mogą być różne, przykładowo regularnie od wielu, wielu wpadam do BKK po prostu i tylko poimprezować : siedzę w hotelu, śpię do 12, gdzieś mam street food itp., bo wolę zjeść posiłki w hotelowym Executive Lounge'u, a czas spędzić w ciągu dnia na basenie, wpaść do wypróbowanego zakładu na masaż 300 m od hotelu, a wieczorem się bawię i tak kilka dni pod rząd. Dla mnie super, dla kogoś to mógłby być marnowanie kasy / czasu / urlopu (wybierz co tam chcesz).
cart napisał:bilety:WAW-JIB/BJM-WAW 40k mil + 500złJIB-HGA 17k mil + 300złMGQ-BJM 17k mil + 200złHGA-MGQ 200$Dżibuti:fixer 350$hotele 140$wydatki 50$wiza 12$Somaliland:fixer 250$hotele 70$Wiza 60$wydatki 30$Somalia:fixer 400$Burundi/DRC:fixer 1100$wiza Burundi 40$wiza Rwanda 70$wydatki 15$Razem ok. 12k zł + mileJak na tak pogmatwaną trasę i atrakcje to całkiem znośnie, szczególnie, że sporo wydatków było rozłożonych - bilety i zaliczki dla fixerów.Czy te wydatki na fixerów były na osobę, czy już za całość? Chodzi mi w szczególności o Burundi/DRK.
Niemal rok temu narzekałem tu, że bez sensu jest jeździć w takie miejsca jak Mogadishu bo kasa, którą trzeba na to wydać jest nieadekwatna do efektu końcowego. I co? Nadarzyła się okazja, żeby zrobić to po taniości przy okazji wyjazdu służbowego, więc wylądowałem tam i … podtrzymuję swoje zdanie ? Zanim podzielę się moimi przemyśleniami, krótka aktualizacja jak to obecnie wygląda w stosunku do tego, co napisał w zeszłym roku cart:1) Sytuacja ustabilizowała się chyba na tyle, że jeździliśmy po mieście zwykłym cywilnym, niekuloodpornym autem. Towarzyszył mi na stałe fixer Ajoos oraz dwóch 22-latków ubranych w modne dżinsy i elegancko przyprasowane, wizytowe koszule. Żadnej widocznej broni, żadnych magazynków, mundurów itp. Patrząc na nich miało się wrażenie, że jedziemy na jakieś party. Dopiero jak z niedowierzaniem zapytałem mojego fixera czy to jest nasza ochrona, to wyciągnęli spod jeansów po pistolecie. W razie strzelaniny mieliby jeden magazynek naboi i tyle. Oczywiście nadal jest wszędzie w mieście pełno broni i punktów kontrolnych, ale nie ma się wrażenia zagrożenia. No ale to ponad trzymilionowe miasto, więc pewnie są lepsze i gorsze dzielnice.2) Visit Horn Africa wycofał ofertę „Mogadishu w 4h” twierdząc, że mieli z tym sporo problemów. Ponoć niektórzy ich klienci, po porannym przylocie i przymusowo pośpiesznym rajdzie po kilku najważniejszych „atrakcjach” w mieście, nie zdążali na wylot. Miasto potrafi się w kilka minut kompletnie zablokować, a ilość kontroli przy samym zbliżaniu się do lotniska powala (zapomnijcie o dojeździe samochodem do strefy przy lotnisku typu „Kiss and Ride”). Spędziłem w Mogadishu 2 dni i w sumie im się nie dziwię. 4 godziny jak na takie nieprzyjazne kierowcom miasto to jednak za mało.A teraz co o tym wszystkim sądzę. To jest pierwsze takie miejsce w historii moich podróży (głównie samodzielnych i bez fixerów), które tak daleko wystrzeliło mnie od mojej strefy komfortu. W tym miejscu nie jesteś ani turystą (żaden turysta o zdrowych zmysłach tu nie przyjeżdża), ani podróżnikiem (podróżnikiem jesteś, gdy możesz w danym miejscu, choćby chwilowo, funkcjonować bez wsparcia). Nie tu. Tu jesteś „gościem wizytującym”. Bezradny jak dziecko, które nie przeżyje ani minuty bez opieki i które sprowadza na twojego fixera ogrom zadań o różnym charakterze. Począwszy od prostych czynności logistycznych jak wszędzie (jazda, jedzenie, spanie, oprowadzanie), po bardziej wyrafinowane, jak wszechobecne klanowe negocjacje i łapownictwo, a kończąc na mistrzostwie sprytu i kamuflażu, jak zabroniony wjazd na teren miejscowej organizacji administracyjnej (w tym celu 100 m przed bramą zmieniliśmy auto na takie od służb administracyjnych, pewnie za opłatą, które przepuszczono bez problemu).Moją dwudniową wizytę w różnych momentach i w różnych punktach miasta obsługiwało łącznie 8 osób. Teraz już przynajmniej wiem dlaczego za kasę, którą należy tu wydać na 2 dni, można spokojnie przez tydzień powłóczyć się samochodem po USA. W Mogadishu wszystkie płatności realizuje się poprzez aplikację na podany przez beneficjenta kilkucyfrowy kod (coś jak BLIK lub przelew na telefon). Takie numerki mają nawet żebracy, o czym już była mowa. Gotówka jest w odwodzie, a jeśli już to tylko USD. Więc kiedy nasz samochód zatrzymywał kolejny z kilkunastu osobników z bronią, a mój fixer sięgał po telefon i coś tam wpisywał, to wiedziałem że idzie przelew. I tak w kółko. Na każdym istotnym komunikacyjnie skrzyżowaniu stoją różni watażkowie z bronią, czasami w mundurach, czasami w klapkach i T-shirtach i zatrzymują wszystkich. Dyskusja z jednymi kończy się przelewem, a z innymi przyjacielskim poklepaniem się, bo np. moi dwaj młodzi współpasażerowie (ok, niech będzie ochroniarze) należeli do tej samej organizacji zbrojnej. Często zresztą zmienialiśmy się miejscami w samochodzie, bo w różnych punktach miasta ważne było kto gdzie siedzi. Resztę opisał cart, więc nie ma sensu dublować. Ogromne podziękowania dla fixera. Tylko on wie, jak wielki jest to wysiłek, obsłużyć „gościa wizytującego” w takim miejscu jak Mogadishu. Ja mogłem się tylko domyślać widząc co się wokoło mnie działo, obserwując zachowania i gestykulacje moich towarzyszy, widząc jak często w użyciu był telefon do przelewów i ile osób nad tym pracowało.
Wracamy do obozu na godzinę 8. Śniadanie i zbieramy się z powrotem.
Jedziemy jeszcze w drugie miejsce, gdzie jest ogromny komin. I tutaj mamy wyjaśnienie dlaczego miejscowi nazywają te formacje kominami. Na zdjęciu teraz tego nie widać, ale na samej górze ten komin dymi... Przewodnik znowu dmuchał dymem papierosowym na strumyk i wzmagał w ten sposób dym z czubka.
Wracamy..., o dziwo widać jakieś dzikie zwierzęta!
Wstępujemy na chwilę do wioski miejscowych, to jakaś godzina drogi z powrotem. Przewodnik zawsze coś im pomaga - przywozi khat, jakieś ubrania czy inne potrzebne rzeczy. Oni nigdy nie płacą, ale zawsze to robi, bo jak samochód się zepsuje to ci ludzie są jedyni, którzy mogą pomóc w tych warunkach.
Chata sklecona ze wszystkiego. Rodzina ma 8 dzieci - standardzik w tym obszarze...
I łóżko w środku do robienia dzieci:
Jako, że przewodnik coś przywiózł to możemy robić zdjęcia:
Już prawie Dikhil. Znowu widzimy małpki - teraz złapałem lepsze ujęcie herszta bandy ;)
W Dikhil chwila przerwy i lunch w hotelu. Wracamy na asfalt i jedziemy w stronę jeziora Assal. Po drodze mijamy wąwóz, który jest częścią Wielkiej Doliny Ryftowej.
Jedziemy w dół i dojeżdżamy do Lac du Goubet. To raczej zatoka, a nie jezioro. Wpływa tu mnóstwo rekinów wielorybich i można sobie z nimi ponurkować.
Dojeżdżamy w końcu do Lac Assal - to chyba trzecia największa depresja na świecie i bardzo zasolone jezioro
Starałem się nie robić zdjęć fabryce i chińskiej działalności, ale krajobraz przez ostatnie 10 lat ponoć bardzo się zmienił... Przewodnik bardzo narzekał jak przyroda jest niszczona.
Niemniej jednak jest efekt wow. Temperatura wynosi 36 stopni i jest to najzimniejszy okres. W lecie dochodzi do 60 w cieniu, tylko cienia nie ma...
Po skorupie można chodzić.
Kończy się powoli dzień. Jeszcze namawiam przewodnika by podjechać trochę w stronę Tadjourah na punkt widokowy - wulkany.
Do Dżibuti city wracamy grubo po zmroku. Tym razem zatrzymujemy się w hotelu Alia - też 70$, ale lepiej położony. Idziemy do knajpy obok na rybkę, rozpijamy kupionego w wolnocłowym Jacka i... nagle podchodzi do nas Polak, który mieszka tu 11 lat! Przyjechała do niego kobietka z Etiopii, choć mówi, że ma w Polsce żonę i dorosłe dzieci. Mówi, że takie jest życie.
Pracuje on dla włoskiej firmy i robią drogi. Pytaliśmy się, jak tu się żyje w lecie - powiedział, że nawet w nocy nie da się wyjść na zewnątrz, bo jest tak gorąco i duszno.
Kombinujemy jak tu przywitać Nowy Rok. Stwierdzamy, że wbijamy się na pewniaka do Sheratona. Wpuścili nas do kasyna bez problemu. Przywitaliśmy Nowy Rok darmowym szampanem z baru, a otworzyli parę dobrych butelek :D
No to Szczęśliwego Nowego 2024!
Sprawnie wróciliśmy do ADD, znowu salonik i lot do HGA. Na pokładzie może 12 osób...
Na lotnisku pytali jednak o sponsora, więc pokazaliśmy LOI z maila. Potem okienko, gdzie płacimy po 60$ za wizę i witamy w Somalilandzie. Kamo kupuje jeszcze kartę sim za 5$, która potem okaże się zbawienna. Kasy nie ma gdzie wymienić, ale nie ma i po co na razie. Taksówka znowu standardowe 20$ i jedziemy do samego centrum do hotelu Oriental. To jeden ze starszych hoteli w mieście. Pokój tylko 18$. Ma wiatrak i lichą łazienkę. Na spanie w sam raz. Płacimy za nasz tour na następne 2 dni i idziemy rozejrzeć się po centrum.
Wszyscy wszystkim handlują. Próbujemy zapłacić drobnymi dolarami, ale każą wymienić kasę. To wymieniamy! Ta kupka to pewnie max 50$ ;)
Drobne szylingi są używane, większe kwoty płaci się dolarami albo telefonem. Tylko telefonem nie przez NFC, ale jakimiś kodami. Także mało kto używa gotówki.
Robi się wieczór. Z meczetu wzywają na modlitwę i całe centrum staje by się pomodlić.
Noc przetrwaliśmy i rano ruszamy. Mamy kierowcę w dużej Toyocie i żołnierza z kałachem. Kamo już się czai na potrzymanie guna ;)
W Hargeisie do zobaczenia jest targ wielbłądów (i kóz). Jedziemy tam od razu. Chcieliśmy po powrocie, ale czynny jest tylko rano.
W przedniej części kozy, w tylnej wielbłądy.
W Somalilandzie na szczęście nikt się na razie nie czepia, że robię zdjęcia. Choć na tym targu mojego kolegę kiedyś dzieciaki obrzucały kamieniami dla zabawy...
A to nasz żołnierz i jego kałach:
Wielbłąda można kupić za ok. tysiąc dolarów.
A kozy pakuje się do kombiaka i upycha nogą...
Z Hargeisy do Berbery prowadzi nówka sztuka droga. Szybko osiągamy skręt na Laas Geel. Tu droga jest już kamienista i jedziemy w tempie pieszym. Po 6 km ukazuje się góra, gdzie jest kilka jaskiń i słynne malowidła...
Na miejscu jest przewodnik, za wstęp się nie płaci, ale potem chcieli jakiś napiwek...
Malowidła mają kilka tysięcy lat, ale wyglądają mega! Są duże i kolorowe. Szok, że tak dobrze się zachowały.
Dużo gorsze malowidła w Arabii czy Namibii są wpisane na Unesco. Laas Geel chyba nie ma ze względu na status kraju...
Cudne, co nie?
Z góry jest wspaniały widok na okolice.
Na miejscu jest udostępnione chyba 6 czy 7 jaskiń, o ile się nie mylę.
Nasz żołnierz ulega. Kamo robi sobie foty z kałachem, ale mieliśmy nie udostępniać na necie, więc nie pokazuje.
Na malowidłach są głównie krowy i ludzie, ale można spotkać i żyrafę.
Psy:
A tu jak to określił przewodnik "cow fuc*ing"
Dla skali...
Wyjeżdżamy mega usatysfakcjonowani...Do Berbery szybko docieramy. Droga jest dobra i pusta...
Zajeżdżamy do pierwszego hotelu - dość luksusowy, oglądamy pokoje i decydujemy się na dwójkę deluxe za 58$ ze śniadaniem. Jemy lunch i po lunchu mieliśmy jechać na oglądanie miasta. Naszych ludzi jednak nie było i idziemy sami.
Berbera to spory port: